Rozmowa z Radosławem Wojtaszkiem, arcymistrzem szachowym, klasyfikowanym na 20. miejscu w światowym rankingu
Czuje się pan współmistrzem świata? Był pan przecież sekundantem Viswanathana Ananda, gdy w drodze na szachowy tron wygrywał z Władymirem Kramnikiem i Weselinem Topałowem?
Radosław Wojtaszek: Współmistrz to za dużo, ale swoją cegiełkę do tego sukcesu dołożyłem. Te dwa decydujące mecze odbywały się przy moim współudziale. Byłem w jego sztabie, a nasza rola w przygotowaniach była całkiem spora.
Jest pan pierwszym szachistą z Polski, który został współpracownikiem mistrza świata.
To spore wyróżnienie, które w dodatku od razu przełożyło się na moje indywidualne sukcesy. Chyba dlatego, że widziałem, jak ciężko trenują ci najlepsi. Od tego momentu sam trenuję dużo więcej. Mamy tu podwójną korzyść: ja przysłużyłem się Anandowi, a współpraca z mistrzem pomogła mnie. Tym bardziej mnie to cieszy, bo Anand jest moim wzorem praktycznie od dziecka. Spotkanie z nim to spełnienie marzeń.
Dlaczego właśnie on?
Zacząłem grać w szachy, gdy skończyłem cztery lata. O Anandzie usłyszałem cztery lata później i od razu porwał mnie jego styl. On gra bardzo agresywnie, ale też potrafi dostosować sposób gry do rywala. W tamtym czasie było o nim głośno, bo rozgrywał mecz z Garrim Kasparowem, który przegrał. Na początku roku 2000 odbywał się w Warszawie bardzo silnie obsadzony Milenijny Puchar Świata. Anand był gwiazdą tej imprezy. Ja wystartowałem jako 13-letni chłopiec. Pamiętam, że przed rozpoczęciem turnieju w hali sportowej WAT ogłoszono alarm bombowy – okazał się fałszywy. Nie spotkałem się wówczas z Anandem przy szachownicy. Skończyło się na wspólnym zdjęciu. Poprosiłem go o to i nie odmówił, chętnie stanął do fotografii.
Jak to się stało, że czołowy arcymistrz świata poprosił pana o współpracę?
Dwukrotnie, w 2006 i 2007 roku, grałem z nim w lidze niemieckiej. On w zespole z Baden-Baden, który zwykle zdobywa mistrzostwo, ja w ekipie HSK Hamburg. W każdym z tych meczów rozegrałem z Anandem po dwie partie. Wszystkie skończyły się remisem. Po tym drugim spotkaniu podszedł do mnie i spytał, czy nie zechciałbym z nim trenować. Oczywiście od razu się zgodziłem. Od tego czasu jestem w jego sztabie.
Przypomniał mu pan kiedyś o wspólnej fotografii w Warszawie?
Tak. Bardzo się cieszył, że to właśnie tak się potoczyło. Taka ładna historia: młody chłopak spotyka swojego idola, a potem razem, wspólnie trenując, osiągają najwyższy cel. Piękno sportu.
Panu też coraz bliżej do szachowego olimpu. O 20. miejscu w światowym rankingu marzy każdy polski sportowiec, nie tylko szachista.
Kiedyś dziesiąty w klasyfikacji był Michał Krasenkow, miał ranking 2702. Ja mam więcej punktów, ale „inflacja” też poszła do przodu. Teraz 2702 wystarcza na 37. miejsce. Taki poziom rankingu to wyznacznik czołówki światowej.
Pojedynki Ananda z Kramnikiem i Topałowem zakończyły unifikację tytułów w szachach?
Tak. Mamy jednego prawdziwego mistrza – Visvanathana Ananda. Takiego, jak wcześniej Kasparow czy Anatolij Karpow. Obowiązuje system, że mistrz świata czeka na kandydata, który mógłby go zdetronizować. Wyłoni się on z meczów, które odbędą się w tym roku, bodajże w Kazaniu. Zagra w nich ośmiu zawodników – wszyscy już są znani – m.in. Kramnik, Topałow, Lewon Aronian. Zwycięzca tej kwalifikacji zagra w 2012 roku o mistrzostwo z Anandem.
Kiedyś mistrza świata FIDE wyłaniało się w turniejach rozgrywanych systemem pucharowym.
– Teraz są to zawody o Puchar Świata. Dwaj najlepsi gracze z PŚ awansowali właśnie do ósemki pretendentów, która zagra w Kazaniu. Następne zawody Pucharu Świata odbędą się w tym roku. Jeszcze nie wiem, czy uzyskam do nich kwalifikację na podstawie rankingu, bo liczy się średnią z listy najnowszej, korzystnej dla mnie i tej poprzedniej, gdy nie byłem tak wysoko. Będą jednak także w tym roku mistrzostwa Europy, skąd do Pucharu Świata awansuje aż 20 graczy.
Podkreśla pan, że przywiązuje dużą wagę do przygotowania fizycznego, nawet jako sekundant mistrza.
Prawda jest taka, że musimy dbać także o to, żeby mistrz biegał, więc przy okazji i my mamy z tego pożytek. Szachiści pracują nad kondycją w różny sposób. Ja lubię basen i biegi, ale są arcymistrzowie, którzy grają bardzo dużo w tenisa – na przykład Duńczyk Magnus Carlsen, aktualny lider światowego rankingu. Inni lubią grać w piłkę nożną, chociaż nie ma już takich przypadków jak norweski arcymistrz Simen Agdestein, który grał i w szachowej, i w piłkarskiej reprezentacji kraju. Teraz to już za trudne: albo – albo.
Przyjaźni się pan z kimś z czołowych szachistów?
W teamie Ananda jest pięciu graczy i wszyscy są przyjaciółmi: Peter Heine Nielsen z Danii, Surya Ganguly z Indii, Rustam Kasimdżanow z Uzbekistanu i ja – najmłodszy w tym towarzystwie. Piąty jest mistrz. Ta drużyna się nie zmienia.
Szachiści wiele podróżują, reprezentują po kilka zagranicznych klubów, to chyba sprzyja dobrym kontaktom...
Tak i nie. Bo są też gracze, którzy nie chcą kontaktów z innymi. Twierdzą, że wszystko wiedzą najlepiej. Na przykład taki Hikaru Nakamura z reprezentacji USA, który wszedł teraz do pierwszej dziesiątki na świecie. Był moim rywalem na olimpiadzie, ograłem go. Podczas partii zachowuje się bardzo brzydko: chrząka, macha wszystkim, czym się da, robi miny kompletnie bez sensu. No cóż, jest przekonany, że wszystko mu wolno. Wszędzie się znajdzie taki egzemplarz.
Przed meczem z Topałowem Anandowi pomagali w przygotowaniach także najwięksi szachiści – Kasparow, Kramnik i Carlsen.
Bierze się to z tego, że Vishy jest bardzo lubiany. Otwarty człowiek, który potrafi się śmiać, ale też pokazać, że jest mu przykro. Mimo że jest majętny i ma wysoką pozycję, odnosi się do wszystkich z szacunkiem. Może służyć za wzór. Z kolei Topałow nie ma dobrej marki przez aferę, jaką wywołano podczas jego meczu z Kramnikiem. Menedżer Bułgara oskarżył Rosjanina, że ten za dużo korzysta z toalety i oszukuje, uzyskując tam nielegalną pomoc. Oczywiście to bzdura. Chyba właśnie dlatego wszyscy najlepsi gracze, nawet Kramnik, którego Anand pokonał, chcieli Vishy’emu pomóc.
Na czym polega przygotowanie czołowego szachisty na świecie do meczu o tytuł?
Przede wszystkim sprowadza się to do opracowywania debiutów, żeby zaskoczyć przeciwnika na starcie, by musiał on od początku myśleć sam, a nie według przygotowanego wariantu. Istotne jest szukanie słabych punktów u gracza, z którym nasz mistrz się spotyka. Staramy się dać mu rady, wskazówki, jak ma grać.
Jak je przekazujecie?
Mecz z Topałowem w Sofii trwał miesiąc i my cały czas tam byliśmy. Wcześniej spotykamy się na zgrupowaniach. Trwały one łącznie około trzech miesięcy. Wtedy wszyscy razem myśleliśmy nad strategią. W międzyczasie utrzymujemy kontakt na skypie bądź mailowy.
Zdarza się, że ustalicie jakieś posunięcie, a on zrobi coś innego i potem macie do niego pretensje?
Błędów nie da się uniknąć. To, że my się mylimy, jest jasne, to że on się pomyli – także. Nawet jeśli popełnimy jakąś straszną gafę, nie ma mowy o pretensji, bo i on, i my wiemy, że robimy wszystko, by wygrał mecz.
Na ostatniej olimpiadzie szachowej grał pan na pierwszej szachownicy reprezentacji Polski. Zajęliście 11. miejsce – najlepsze męskiej drużyny od 1982 roku, gdy pana nie było jeszcze na świecie, a i państw z silnymi szachistami było znacznie mniej. Można było uzyskać w Chanty-Mansijsku jeszcze lepszy wynik?
W decydujących meczach graliśmy z bardzo silnymi rywalami: m.in. z Armenią, która w 2008 wygrała olimpiadę, USA czy Węgrami. Dla nas jest chyba jeszcze za wcześnie, by wejść o ten szczebel wyżej, powiedzmy do pierwszej szóstki. Jeśli zdarzy się, że cała piątka będzie w dobrej dyspozycji, jest szansa na krok w górę.
To był nasz optymalny skład?
Tak. Ustalony na podstawie jasnego kryterium: mistrz Polski i czterech z najlepszym rankingiem.
Wcześniej te kryteria nie były tak jednoznaczne.
Wszystko wiązało się z tym, kto był prezesem związku. Teraz przyszła właściwa osoba. Ktoś, kto się stara, chce i nie jest związany z żadną z opcji. Nie przeszkadza, tylko pomaga. Sytuacja się poprawia, przychodzą sponsorzy, a o to trudno w naszej dyscyplinie. Istotne, że ludzie, którzy pracują w związku, robią to z pasją.
Chłopiec z Kwidzyna dostaje się do najlepszej dwudziestki szachistów na świecie. Jak to możliwe?
– Dziadek nauczył mnie grać w szachy i zaraz na początku miałem wielkie szczęście: trafiłem na odpowiedniego trenera. Pan Marian Wodzisławski, który do dzisiaj prowadzi w Kwidzynie zajęcia, bardzo mi pomagał, ale też do niczego nie zmuszał. Jeśli chciałem – trenowałem. Praca przynosiła efekty. W mistrzostwach Polski do lat 10, 12, 14, 16 i 18 miałem sukcesy, ale potem wraz z przejściem do kategorii seniorów nastąpiła stagnacja. Gdy miałem lat 15, byłem 83. szachistą na świecie, ale po czterech sezonach spadłem na miejsce bodajże 130. Trudno mi to wytłumaczyć. Może to był brak odpowiedniego treningu. Mając 20 lat dostałem szansę pracy w teamie mistrza świata. To był dar od losu. Zobaczyłem, jak trenują najlepsi. Jak się zachowują na turniejach, jak dużo czasu poświęcają szachom. Teraz z tego korzystam.
Co roku cieszymy się z medali przywożonych przez reprezentantów Polski z mistrzostw dzieci i juniorów. Potem nie ma kontynuacji. Jakie pan widzi perspektywy przed polskimi szachami?
Problem bierze się stąd, że nie ma przykładu, jak trenować po osiągnięciu wieku seniora. Wszyscy trenerzy są dobrzy, ale tylko do określonego poziomu. Po drugie – trzeba pracować z szachistami z czołówki światowej. Ja akurat miałem takie szczęście. Po dwuletniej stagnacji zacząłem trenować z najlepszymi i wskoczyłem do czołówki. Kolejna sprawa to stale powtarzające się pytanie: kończy się szkołę, zdaje maturę i trzeba sobie określić cel: albo gram dalej w szachy naprawdę na poważnie, albo idę na studia i z tym wiążę swoją przyszłość. Ten wybór to podstawowa trudność.
Pan sobie stawiał to pytanie?
Tak. Rodzina od początku wspierała mnie w przygodzie z szachami. Na wyjazdy często ze mną jeździł nieżyjący już dziś dziadek ze strony mamy, Jan Lisewski. Bardzo mi pomógł w początkach kariery. Problemem był pomysł na życie po maturze. Trzeba było przekonać rodzinę, że szachy to dobry tor, że niekoniecznie muszę zdawać na znaną uczelnię. Nie było to może specjalnie trudne, ale trochę czasu zajęło. Po maturze skończyłem trzyletnie studia administracyjne w Wałbrzychu i stwierdziłem, że na razie to mi wystarczy. Dlatego w Wałbrzychu, ponieważ tam rektorem był profesor Czesław Dudka, który sam gra w szachy i pomagał mi w różnych kwestiach.
Mieszka pan stale z rodzicami w Kwidzynie?
Planuję kupić mieszkanie w Poznaniu, ale to jeszcze trochę potrwa. Poznań dlatego, że musi to być duże miasto. Po drugie – blisko do Niemiec, gdzie gram w lidze. No i stamtąd pochodzi mój tata i mam tam sporo znajomych.
Gdzie pan jeszcze gra oprócz Hamburga?
W minionym roku występowałem w lidze czeskiej w drużynie z Novego Boru, we Francji, a w Hiszpanii z drużyną spod Sewilli weszliśmy do ekstraklasy. Wszędzie grałem na pierwszych szachownicach.
Można wyżyć z szachów?
Można. Jeśli w meczu o mistrzostwo świata fundusz nagród wynosi 3 miliony euro...
Ile pan dostał od Ananda?
Powiem tak: jestem zadowolony. Ale nawet gdybym za tę współpracę nic nie otrzymał, oczywiście także bym się jej podjął. To po prostu wielka przyjemność.
Plany na najbliższą przyszłość?
– Od 14 do 30 stycznia gram w prestiżowym turnieju w holenderskim Wijk aan Zee, w którym uczestnicy podzieleni są na trzy grupy, ściśle według hierarchii. W grupie A wystartuje 14 arcymistrzów – najlepsi na świecie, na czele z Anandem, Kramnikiem, Carlsenem. Ja dostałem zaproszenie do grupy B, gdzie wśród 14 kolejnych szachistów będę rozstawiony z numerem 1. Gra się systemem każdy z każdym. Jeśli wygram, wskoczę na przyszły rok do grupy A.
Rozmawiał Marek Cegliński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz